Pasztet z tym piciem

Pasztet z tym piciem

Pijany ma czasem przejebane. Kolega jechał na Mazury i miał przesiadkę w Warszawie; jak to podczas oczekiwania na kolejny etap podróży, należało coś chlapnąć. Autobus grzał silnik, kolega popijał. Przyszła godzina zero. Już przy wejściu kierowca zauważył, że chłop jest wlany. Odmówił przyjęcia, wpuszczenia go na pokład. Konsternacja była ogromna. Jeszcze nigdy facet nie spotkał się z taką obstrukcją, a prawda jest taka, że pije on całe życie.

Gdyby nie wstawiennictwo innych pasażerów – przecież w świadomości społecznej wypity człowiek jest zjawiskiem dość powszechnym i akceptowalnym – nie wiadomo jak by się to skończyło. A na pojezierzu już czekał na kolegę ośrodek, w którym miał przez cały sezon cieciować i wykonywać proste prace porządkowe. Co więcej, na przeciw autobusowi, którego kierowca miał obiekcje co do prawa pijanego do podróżowania, z jednej miejscowości na Mazurach wyjeżdżał już właściciel pensjonatu, żeby w pewnej miejscowości odebrać druha i dostarczyć do miejsca pracy. Gdyby nie wsiadł do autobusu, cały łańcuch porządnych zdarzeń zostałby zerwany. Ostatecznie kierowca autobusu pozwolił wstawionemu wejść do środka, jednak z zastrzeżeniem, że musi usiąść na samym końcu. Kolejnym żelaznym, choć przecież niewykonalnym warunkiem było to, że kolega miał się na tej kanapie z tyłu autobusu powstrzymywać od wysyłania werbalnych sygnałów, znaczy miał milczeć, znaczy miał zamknąć mordę, znaczy miał się wcale nie odzywać.

To ten sam zawodnik, który kłopotał się komunikacyjnie, miał problemy z łękotką. Leczył się i leczył, bez rezultatów. W końcu zdecydowano, że jedynym wyjściem, jedynym sposobem żeby go postawić na obie sprawne nogi jest operacja. Odkładał on jednak ten niezbędny dla prawidłowego funkcjonowania zabieg, przedkładając spożywanie alkoholi spożywczych i tych wręcz przeciwnie nad wizytę w placówce medycznej. Nic nie może, jednak, przecież wiecznie trwać. Pić już w pewnym momencie nie mógł, z chodzeniem też już był problem. Zaprzestał więc spożywania. Najpierw odwiedził oddział detoksykacji, następnie udał się na chirurgię, gdzie zoperowano mu kolano obiecując, że już niebawem będzie chodził jak nowy. I kolega od razu zaczął latać jak fryga, tylko znów w celach bardziej związanych ze zdobywaniem i spożywaniem rożnego rodzaju spirytualiów, nie pamiętając o rehabilitacji kolana. Znieczulony, chodził jak nowy, nie doskwierała mu żadna rzepka ani łękotka, tylko opatrunek założony po udanym zabiegu zsuwał mu się co i rusz na łydkę. Nie było to lato, a blizna po operacji była jeszcze świeża, więc długie spodnie, które musiał co dzień wkładać drażniły to miejsce, jeśli opatrunek nie był na swoim miejscu. Nic nie dawały plastry, wiązania, supły, sploty bandaża. Mój pacjent znalazł jednak szybko rozwiązanie. Po kolejnej wypitej lufie na kwadracie u kolegi doznał olśnienia i widząc leżący na regale kłębek nici z igłą postanowił działać. Wypił jeszcze raz i przystąpił do pracy. Po piętnastu minutach mozolnego szycia, bandaż został do kolana przymocowany na tyle skutecznie, że więcej nie spadał. Opatrunek został przyfastrygowany do skóry.

Na oddziale też się dzieją osobliwe rzeczy. W lodówce chłopaki (są też dwie dziewczyny, proporcje zachwiane, ale przedstawicielki płci pięknej, te akurat niczego sobie, więcej, więcej niż atrakcyjne) trzymają opisane z imienia i nazwiska reklamówki z zapasami żarcia. Jest to o tyle dobre, że zawsze można między szpitalnymi posiłkami podejść własnego i w miarę świeżego. Z drugiej strony lodówka jest ogólnie dostępna, stoi w jadalni, która jest cały czas otwarta, jest tam czajnik elektryczny i kran, można w każdej chwili zmontować sobie kawę czy herbatę. Taka reklamówka więc z szamą może w każdej chwili zaginąć. Rotacja na P9 jest duża, przybywają najczęściej wygłodzeni, jak się pije, się nie je, często z kieszeniami pełnymi czereśni, nie pomiędzy, nie każdy może liczyć na pomoc z zewnątrz, a jak się trzeźwieje, apetyt się budzi a potem już tylko rośnie. Wczoraj zginęło pół kilo pasztetu. Jednak kradzież nie przeszła niezauważona. Ktoś przyciął nowego wychudzonego, jak prawie biegnie do swojej komnaty z tą kochą wyrobu mięsnego. Zaraz delegacja pospieszyła, by złodzieja złapać, nakryć, pasztet odebrać. Kiedy weszli do sali, pacjent, owszem, był, ale pasztetu już ani śladu. Do dziś wszyscy zachodzą w głowę, jak koleś w mniej niż 30 sekund mógł opierdolić taką ilość trudno jednak przyswajalnego, bo już podsuszonego produktu.

Cdn

Dziewoy

0Shares