Lęki i straty a wychodzenie z wnętrz

Lęki i straty a wychodzenie z wnętrz

Należy wychodzić z domu. To jasne, chociaż nie zawsze się chce. Gorzej, jeśli z jakichś względów nie można. I trzeba siedzieć w czterech ścianach. Jeśli się nie ma akurat melodii do spania, a czasem po kilku przetańczonych nocach jedna przespana nie wystarcza, i trzeba jeszcze dnia, jeszcze jednej nocy, by odespać, wtedy, jeśli wypada przesiedzieć dzień na chacie, należy znaleźć sobie aktywności, żeby i pożytecznie i przyjemnie spędzić ten czas sam ze sobą. I z demonami, które wracają. A można je zagłuszyć i nawet o nich zapomnieć, tylko robiąc coś na tyle ciekawego, że zajmującego.

Ostatniego dnia miesiąca Maja tego roku złamałem nogę, założono mi gips po kolano, nie miałem jeszcze kul, znaczy czym w razie czego się podeprzeć, więc siedziałem w domu. Oj tylko wytężona wyobraźnia, która miała wykazać, że te sześć tygodni w końcu minie, tylko ona pozwalała mi trwać w czterech ścianach i nie zwariować. Jest koniec lipca i tak ze złamaną jeszcze nogą, wbrew radom lekarza, oraz już ze sprawną, sam sobie zdjąłem gips i łażę, wychodziłem i wychodzę z domu często. Często to wychodzenie jest tak radosne, że potem – zgodnie z zasadą kompensacji oraz zachowania równowagi w przyrodzie – potem siedzę w chałupie z objawami depresji, mam schizy i lęki, a największe są smutki, no wesoło to już było… Ta spirala się nakręca. Im większy dół i czas niewychodzenia dłuższy, tym gorzej.

Wtedy naprawdę trzeba cudu, żeby się przełamać. Ale jako się rzekło, to przełamanie jest konieczne, bo z domu należy wychodzić. Ostatnio takim cudownym zrządzeniem, dzięki któremu wyszedłem i doświadczyłem uroków życia, był koncert w Lublinie. Kolega mnie namówił, choć miałem obawy i opory. Tylko dzięki temu wyjazdowi okazało się, że nie zdziadziałem całkiem, że potrafię jeszcze cieszyć się z uroków muzyki i wdzięków płci przeciwnej. Grali wspaniale a dziewczyny bawiące się przy muzyce przypomniały mi, że nie jestem jeszcze całkowitym i pozbawionym podniet impotentem.

Należy wychodzić z domu, więc wychodzę. Tylko dlaczego wychodzeniu muszą towarzyszyć straty…? Nie są to może jakieś wielkie nieszczęście, ale zawsze kiedy wyjdę, wracam albo bez czapki, albo bez portfela, albo bez okulantów, nie mówiąc o częściach garderoby, zdarza się, że wracam całkiem inaczej ubrany, niż wychodząc. Kiedy następuje zmiana odzienia i kto jest pierwotnym właścicielem tekstyliów? Trudno z początku to ustalić. Czasem ta prawda nigdy nie wychodzi na jaw. Gdzie zostawiłem swoje pierdoły, te okulary, dżokejki, klucze, dokumenty – nigdy nie wiem, najczęściej trzeba szybko sprawić sobie nowe, bo zagubione są nie do odzyskania.

Pogoda sprzyja wychodzeniu. Więc się wychodzi. Ale nie wczoraj, nie dziś, jutro tylko po prasę. Należy więc wychodzić, ale co wtedy, kiedy jakby ulało się „dziecku”, i nie chce się już ani spotykać towarzysko, ani bawić spożywając, ani nawet samemu tylko spacerować, chodzić, biegać? Zazwyczaj hamulcem bywają też względy i ograniczenia ekonomiczne, czyli zdrowy rozsądek a też wrodzone skąpstwo. Jednak zdarza się, że jest wszystko a nawet nadmiar, ale nie chce się i tak, słowo się rzekło, trzeba posiedzieć na dupie, zrobić coś pożytecznego, dokończyć książkę, i czytać i pisać, nie tą samą oczywiście. Jeśli wyjdę, to nie wezmę ze sobą nic, żeby nie zgubić. Znowu wypadałoby się uzbroić w to i owo, żeby sprostać wyzwaniom wymagającego świata panującego za oknem. Te dylematy.

0Shares