Kostucha musi poczekać
Uszedłem z życiem. Zorientowałem się po chwili, po jakichś pięciu minutach, że uszedłem z życiem. Wtargnąłem na jezdnie. Jakoś mi się spieszyło, chociaż wcale nie musiało. Miałem czas, po drugiej stronie Słowackiego autobusy odjeżdżały i zrobiło mi się po prostu przykro, że tak opuszczają przystanek beze mnie. Postanowiłem nie ominąć kolejnego. Samochody na prawym pasie po mojej stronie jezdni stały tak, że jeden, ostatni w pierwszej kolejce stał już za przejściem, kolejny stał przed przejściem, łańcuszek aut z tej strony jezdni był długi, to skrzyżowanie 25 czerwca ze Słowackiego generuje duże korki czasem. Była równa 12 w południe. Miałem czas. Światło czerwone jak byk. Ale moje samochody stały, taki korek. Postanowiłem wykorzystać nie mobilność aut, z drugiej strony zauważyłem: nic nie jedzie, postanowiłem przelecieć przez pasy na czerwonym. Skoro nic nie jedzie… Pobiegłem. Kiedy wychynąłem za nos pierwszego za pasami auta, zauważyłem, że jest jeszcze jeden pas tej ulicy w tym samym kierunku i nim zapierdala auto, jakiś szary Van. Stanąłem zdziwiony, chyba się lekko cofnąłem, samochód ostro zahamował, zatrzymał się przed pasami. Przeprosiłem gestem ręki i pobiegłem dalej na drugą stronę. Stanąłem na chodniku i zauważyłem, że kierowca opuszcza szybę. Zaczął tak mnie przeklinać, że głupio mi do tej chwili. Ty chuju złamany kutasie zjebał mi się samochód przez ciebie. Zaraz zawrócę, wysiądę i jak cię pierdolnę, fiucie zajebany. No nie miło, ale pojechał dalej, stanął kawałek dalej w korku tak, że ja idąc w stronę przystanku zbliżałem się do niego. Zelżony jak bura suka czułem się mocno nieswojo. Dodatkowo ta groźba awantury i napaści cielesnej. Stoję i myślę, wyjdzie, będzie chciał mi zajebać. W głowie ułożyłem sekwencje ruchów. Unik, zejście z linii ciosu lekko w bok i za niego, low kick w tylną część uda piszczelem, lewą nogą, kiedy upadnie na kolana, lepa w pysk z prawej na policzek, z otwartej, żeby upokorzyć dziada. Niech się i on zaczerwieni.
Tamten w końcu pojechał, zbliżyłem się do przystanku i zobaczyłem na elektronicznej tablicy rozkładu jazdy, że mam autobus nr 15 za dwie minuty. Czekałem. Jeszcze w uszach miałem te obelgi, ależ głupio się czułem, zelżony jak bezdomny pies. Zaraz przyjechał autobus i wsiadłem usiadłem. Odtworzyłem w pamięci wydarzenie. Przecież jak by mnie pierdolnął z tą prędkością jakichś sześćdziesięciu kilometrów na godzinę z górki z wiaduktu jadą, to by ze mnie nie było co zbierać, w tej chwili leżałbym cały we krwi na asfalcie i czekał na karetkę, albo na prokuratora, po tym, jak lekarz stwierdziły zgon. Uniknąłem śmierci jak nic. Chuj w te obelgi. Jestem szczęściarzem, nie chujem. A tamten psychopata niech się jebie na pysk. On ma w życiu same nieszczęścia, bo taki kurwa nerwowy, ja mam same szczęścia, bo nie dość, ze wszystko pozałatwiałem, teraz uniknąłem śmierci, zaraz będę tu i tam i będę dalej zadowolony i szczęśliwy w miarę.
Żyje.
Więc, co o tym myślisz?