Owady jego mać
Pojadę do Radomia, pójdę na Świętokrzyską i zapytam starego, czy ma w końcu nauczkę. Czy coś mu to ostatnie wydarzenie dało. Czy coś zrozumiał. I dodam, że może być tak, że więcej ostrzeżeń nie będzie. Tak sobie czasem myślę. Potem orientuje się, że źle kombinuje: ostrzeżeń od dnia siedemnastego września już nie będzie. Nie ma kogo ostrzegać.
Jak świat światem płoną lasy. Przyczyny bywają różne jak modele picia. Ale zawsze zastanawiało mnie to, że jednym z częstych powodów pożarów lasów są podpalenia. Po prostu nie mogłem i dalej nie mogę sobie wyobrazić człowieka, który idzie do lasu i podpala krzak; rozpala ognisko, żeby zajęła się ściółka, żeby zapaliły się gałęzie, dalej pnie, chaszcze, korony drzew…; rozlewa benzynę na poszycie i rzuca zapałkę, po czym odjeżdża po leśnej drodze terenowym samochodem. Ciężko to sobie wyobrazić. Ale jak już się postarałem…
Passtyl kupuje czasem dla gadów robaki. Nie ma z nich pożytku. Ale kiedy kupił owady, jakieś – wydawało by się – świerszcze, coś mi w głowie zaświtało. Jakieś przeczucie. Dreszcz emocji. Nie nazwana podnieta. Nieokreślony impuls. Nieoczekiwany pomysł. Okazało się, że to szarańcza. Krótki ciąg myślowy i decyzja podjęta. Co tam susza. Wiosenne przymrozki. Czy powodzie. Zdarza się, można przewidzieć, nic specjalnego. Ogrodnicy w ten czy inny sposób radzą sobie z podobnymi rzeczami. A jeśli nie dają rady – ubezpieczyciel pomaga. Albo państwo. A gdyby tak…
Pincetą, którą czasem pozwalam sobie karmić gady robakami, dobyłem dwie sztuki szarańczy, jego i ją, parkę, schowałem do papierowej torby i korzystając z nieobecności w pracy Passtyla, oddaliłem się od zakładu. Poszedłem do pobliskiego lasku. Tam na polance wyjąłem owady i wypuściłem. Mam nadzieję, ze niebawem zaczną się rozmnażać. Znając podłą zdolność rekonstrukcyjną podobnych stworzeń, niebawem zacznie się dziać.
Myślę że to będzie coś o wiele fajniejszego niż zwykłe podpalenie. Chmura szarańczy pojawiająca się nagle nad pod grójeckimi sadami i wpierdalająca wszystkie liście i owoce wszystkich tamtejszych jabłoni, w dwie godziny, wszystko, koniec.
Co do ognia? Niestety pewną na jego punkcie fiksacje już posiadam… Paliłbym. Na Lipowej mam koze. Nie, nie zwierze i nie, że walę ją w dupala, jak mnie najdzie. Nie. Mam piec. Mały piecyk. Do tej pory brakowało mu rury. Stał bardziej jako wątpliwa ozdoba. Jako ostrzeżenie. Był przypomnieniem, że oto lato się skończy, po pięknej złotej polskiej jesieni przyjdzie zima, będzie zimno i w ogóle chujowo i trzeba będzie zacząć dogrzewać. Ale pojawiły się pierwsze chłody i okoliczna ludność poczęła działać. Pierwsze pieców przepalenia. Sprawdzanie cugu. Zakupy węgla. Kombinowanie z drewnem na podpałkę. Dało się słyszeć z wieśniaczych ust: ja już grzeje! Nie ma na co czekać. Na świętej Hanki zimne wieczory i ranki. W nocy już chłodno. I takie tam. Sam zacząłem o tym myśleć.
Kiedy po prawie tygodniu spędzonym na chowaniu starego wróciłem na Baniochę, rura była zamontowana. I zacząłem palić. Pierwszego dnia napiłem samym drewnem i prawie zaczadziłem się – nie było cugu, cały dym poszedł „na pokoje.” Nie zraziło mnie to. Telefon do właściciela i podczas mojej pracy, robota w chałupie wre! Pani od właściciela zapytała, kiedy wracam. Koło ósmej – odparłem. No to powiem mężowi żeby napalił koło szóstej, jak pan wróci będzie pan miał jak należy. Dziękuję. Niech mi kurwa grzeją komnaty.
Potem się porąbało drewno, się dokupiło węgiel. Piecyk działa. Jak piecyk działa należy palić. Nic to, że jest ciepło. Nic to, że prawie jeszcze lato. Nic to, ze po chłodach przyszły dni normalne i nie trzeba. Piecyk jest – palić! I palę.
Szarańcza wisi w powietrzu, katastrofa niebawem osiądzie na gałązkach. W kozie aż furczy – sosnowe się dobrze pali, jedlina ładnie w kominku gra, lipa (zamiast w niej rzeźbić, a nie w gównie) daje dobre ciepło. Aby do wiosny.
Więc, co o tym myślisz?