Może jeszcze nie apatia, ale jakiś senny jestem. Może nie depresja, ale bez fajerwerków myślę dokoła. Może nie dół, ale nie góra.
Jeśli bym powiedział, że dziadzieje, wyszłoby na to, że ma to związek z wiekiem. Wolę więc powiedzieć, ze borsuczeje, albo – ogólniej – dziwaczeje. Leżałbym. I nic nie robił. Stałem się konceptualistą totalnym, albo leniem właściwym – samo to, że wymyślę, co napisać, wystarcza. Samo to, ze wiem, co bym zjadł, zaspakaja apetyt. Oczywiście w jakimś tylko stopniu. Jeśli całkiem, było by to nawet pożądane. Ale nie, głód przychodzi. A wstać się nie chce. Samo to, że wiem, co bym zrobił, rozaniela mnie na tyle, że mogę z łatwością nie robić nic.
Tak było zanim zacząłem brać te leki. Znaczy zanim zdobyłem receptę. Bo już z receptą w portfelu odczułem jakościową zmianę. Zacząłem zachowywać się inaczej i czuć lepiej. Ale jednak… Samo to, że wypożyczyłem dwa tygodnie temu książki, sprawia, że czuję jakbym czytał. Jakbym się naczytał. Satysfakcja czytelnicza. Samo to, że telewizor stoi vis a vis łóżka, daje mi poczucie uczestnictwa w programach oferowanych przez pakiet darmowej telewizji naziemnej.
Jeśli bym powiedział, że dziadzieje, wyszłoby na to, że ma to związek z wiekiem. A nie ma. A może ma? Może starzeje się. Ale jest też możliwość, że metrykalnie jak najbardziej, ale w rzeczywistości lat mi ubywa. Że młodnieje. Gówniarzeje. A może a ni to, ani to. Może własnie nie ma to w ogóle związku z wiekiem. A na przykład miejscem. Geograficznym położeniem. Że w przestrzeni.
Bo z czasem, z upływem czasu mamy do czynienia tam oj, tutaj. Te wybory samorządowe. Wybory kurwa w ogóle. Plakaty bilbordy. Twarze. Zawsze były. Są i teraz. Różne. Pewnie zróżnicowane. Ale zawsze, co te cztery, co te dwa, co rok, poprzez lata to zawsze były twarze ludzi… dojrzałych. Jeśli nie starych, to dorosłych. Zawsze te mordy, które straszyły ze ścian to były pyski dorosłych mężczyzn, kobiet. Teraz z wielkoformatowych obrazów straszą gęby młodziaków jakichś! To są jakieś kurwa grzeczne, czasem niedorozwinięte, ładnie uczesane dzieciaki! I doszedłem do wniosku, że to nie średnia wieku kandydujących się zmieniła (chociaż może trochę też, trochę tak, coraz młodsi kandydują, kult młodości, potępienie starości i te rzeczy) ale to ja się posunąłem!
Byłem w Warszawie. Prawie cały dzień. Na Puławskiej wiele tych pysków. Jechałem autobusem, a w plecaku aparat. Szwendałem się po stolicy – kamera cały czas na plecach. Nawet nie powieszona na klacie. Nie mówiąc już o tym, że nie w ręku. Przenosiłem całą wycieczkę swojego Nikona w plecaku. Nie wyjąłem nawet raz. I to nie dlatego, że widziałem się z siostrą, a to jej sprzęt. Podarowałem jej go kiedyś. Pojechałem drugiego dnia świąt bożego narodzenia zimą pamiętnego roku dwa tysiące i jedenastego, kiedy to popadłem w trans pijackiej rozpaczy – latem zakupiłem sprzęt fotograficzny za czterdzieści tysięcy, wczesną jesienią zacząłem go wyprzedawać, zimą został mi tylko ten jeden aparat i w przypływie rzewności oraz kierując się odruchu sercem postanowiłem oddać ten ostatni sprzęt foto, który posiadałem (no, poza jeszcze jakimiś filtrami, jakimiś wężykami, jakimiś bateriami, wszystko inne poszło) siostrze, jako że – kombinowałem – jej się przyda, robi sesje modowe, w ogóle niezła z niej bestyjka, takim osobnikom takie rzeczy mogą się przydać – mi, myślałem w pijanym widzie – na nic już nigdy się nie przyda, będę pił całe, krótkie raczej życie, będę chlał i jeździł z miejsca w miejsce, spał i chlał, na pewno nie robił zdjęcia, na pewno nic nie robił, więc wypiłem siedząc w dużym pokoju na Świętokrzyskiej, postanowiłem, wypiłem jeszcze więcej, pojechałem z tym podarkiem, wypiłem przed pociągiem, wypiłem w pociągu,i wysiadłem na Śródmieściu, i wziąłem taksówkę, i poprosiłem pod najbliższy sklep, i wypiłem, i poprosiłem na Wilanów, i tam pod sklep, i wypiłem, i pod wskazany adres (pierwszy raz tam jechałem) i wcisnąłem dzwonek, i Natasza otworzyła, i wszedłem na teren, i wszedłem do bloku, i wszedłem do mieszkania, i gdyby mnie zaraz nie pogoniła, albo bym upadł, albo odleciał, widziałem już gwiazdy i antylopy Gnu, więc pogoniła, ale aparat zdążyłem podarować. (tego dnia jeszcze obudziłem się w powrotnym pociągu i z godzinę go szukałem, w panice, nie przypuszczam, żebym w ogóle wiedział gdzie jestem. Aparatu nie miałem.) Lubię aparaty. A lubię.
Ciągle dycham.
Dwa lata później odwiedziłem ją w stolicy i pożyczyłem od niej Nikona, bo niby nie używała.
Teraz nie dlatego nie wyjmowałem go z plecaka, że musiałbym na powrót oddać go siostrze. Nie tylko dlatego…
Sam fakt, że miałem teraz aparat w plecaku, wystarczał. Zdjęć robić nie musiałem. Nie chciało mi się…
Zresztą nic ciekawego na świecie nie było. Specjalnie nawet trochę popatrzyłem.
Więc, co o tym myślisz?