Pierwszy raz chyba wyszedłem wzburzony z postanowieniem, żeby się napić, i nie napiłem się. Dlaczego? Co się stało? Niby jestem teraz zadowolony: nie rzygam, nie śmierdzę, nie mam wiadra pomyj w pysku. Nie zrujnowałem do końca misternie pielęgnowanych relacji z tak zwanymi bliskimi. Nie wydałem szmalu, który teraz być może przeznaczę na coś innego? Na co? Nie wiem. Wątpliwości jakie mną targały, kiedy wyszedłszy się napić nie mogłem podjąć ostatecznej decyzji i wejść do knajpy i zamówić i wypić, te wątpliwości były dojmujące! Dziewne. Stawiały pod znakiem zapytania cały sens mojego życia. Konduktu mojego. Strasznie mnie bolało, że mam wątplwiości. Zawiedziony byłem mocno tym, że oto mam dylemat: czy wybrać ciepłe wygodne łóżko i zdrowy sen, a jutro pobudkę wesołą i bezbolesną, kawę radio i w ogóle spokój? Czy może, jak zwykle, jak zazwyczaj, kiedy przychodzi ta mroczna godzina, albo świetlista minuta, nie kombinować, nie ważyć kunktatorsko, tylko iść, usiąść, wypić pierwsze, zgodzić się bez żalu na niedogodności, ale i na baśniowość kolejnego pijaństwa. Ileż to razy szedłem, zamawiałem a potem jakoś leciało. Wiadomo, to wszystko prędzej czy później kończyło się podobie: bóle wszelakie w samotności i przepoconej pościeli, brak kasy na alkohol, zespół odstawienny książkowy, delirium kliniczne, wielki wyrzut sumienia i poczucie straty. Nigdy jednak wiary w lepsze jutro nie straciłem. A jak starciłem, a jednak zdarzało się, to popełniałem kolejna samobójstwo, budziłem się i wiarę odzyskiwałem.
Naszczęściej przecież bezrefleksyjnie pierodolę wszystko i idę w gaz ze świadomością, że to i owo zostanie zrujnowane, że to i owo na gruzach się potem odbuduję.
W momencie, kiedy pociągnęło mnie do tego ciepła, do wygody, do „układu”, do grzeczności, do kompromisu, w tym momencie poczułem silne ukłócie w sercu. Zdenerwowałem się. Czy aby nie zaprzedaję życiu, w które nie do końca wierzę, duszy swojej niepokornej. Czy nie daję dupy wybierając (po raz pierwszy? Po raz pierwszy od dawna…) przeczekania na „trzeźwo”, zamiast zatracenia zupełnego w alkoholowym widzie, po którym wszystko zawsze jest już odrobinę inne? Czy powrót mój w ściany domu z nią i dziećmi i teściową nie jest powrotem przestraszonego psa z podkulonym ogonem? Czy to przypadkiem nie rajtarada kundla, który naszczekał się, pokazał kły, złapał ślinę, a gdy przyszło do konieczności pieskiej rajzy, gdy w perspektywie czekały już znane, ale mało gościnne bezdroża i malownicza sekwencja upadków, wtedy skrucha i powrót na ciepłe wygodne posłanie?
Przyjechał autobus, który nie podwiózłby mnie pod Sabat, więc go puściłem. Następny, też nie bezpośredni do biura, tylko w okolice, był za siedem minut. Nosiło mnie. Nie wiedziałem, co robić. Światła w oknach mieszkania kusiły bliskością. W sumie większą przerwrotnością zdawało mi się wrócić i odpuścić, niż nie wrócić i zatracić się znów na kilka dni. O bunt tu chodziło? O pokazanie, że nie muszę tkwić w tym chwilowo nieznośnym układzie? Czy wynikająca z nałogu potrzeba wypicia mną kierowała? Po prostu miałem chęć nieprzebraną najebać się? Czy nawrót jakiś przechodziłem? Czy wybuchy gniewu były ekslozją skumulowanej potrzeby tylko i wyłączie napicia się? Nie wiem.
A decyzja o nie wsiąściu do autobusu nie rozwiązywała do końca sprawy. Bo oto kiedy przechadzałem się Chrobrego, mijałem bary. Minąłem Quick (czy jak się to piszę). Minąłem inny bar. I następny. I mogłem wejść. I chciałem wejść. I nie chciałem wejść. Wiedziałem: nie wolno mi wejść. Ale, wiadomo, jeśli nie wolno, to przynajmniej można! Więc nie wolno mi było, ale mogłem wejść. Nie wszedłem. Stchórzyłem? Zaprzedałem ducha, którego tracić nie powinienem, a kilka razy prawie wyzionąłem, wizji egzystencji wygodnej? Czy nie był to może jakiś przełom? Czy teraz będę już częściej wybierał zdrowie i komfort, kiedy przez czterdzieści lat z uporem maniaka wybierałem chorobę i utrapienie? Nie sądzę…Nie podejrzewam.
Więc, co o tym myślisz?