Amber kurz czyli bursztynowe zachmurzenia
Minęła dekada. W dwa tysiące szóstym rozpocząłem swoją przygodą z zagranicą. Emigracja? Byłoby to za duże słowo. Mój pierwszy wyjazd do Irlandii trwał niecały rok. W tycz czasie ram byłem w Polsce – na ślubie, ale bardziej weselu (chociaż z tego mniej pamiętam) Pieczary.
Jako człowiek, który za nic sobie ma dobra świata tego doczesnego, małą zwracam uwagę na kwestie finansowe. Ale pewne aspekty świata wielkiej i małej mojej osobistej finansjery chcę tu poruszyć. Dziesięć lat temu, w mojej pierwszej prawdziwej pracy w Irlandii dostałem na dzień dobry 9 Euro za godzinę. Pracowałem wcześniej: ocieplałem bloki z Kapiszonem, malowałem ogrodzenia z Serem, a poręcze szkoły językowej Pana Kobzy zdobiłem z Muchozolem. Robiliśmy tak zwaną przecierkę. Nie mylić z zacierem. Efekt porównywalny. Bomba.
Sprzedawałem po nocach książki w księgarni na dworcu Centralnym w Warszawie. Tam miałem trzy pięćdziesiąt za godzinę. Z chłopakami zarobek nie był przeliczany na polskie pln, ale na także rodzime półlitrówki. To była prostsza kalkulacja. I bardziej radosna.
W Irlandii musiałem już myśleć o sprawach tak przyziemnych, jak mieszkanie czy seriale amerykańskie. Jak język, którego należy się uczyć, oraz Japończycy, których nie można nie lubić. Czynsz pobierali właśnie japońce – oni dogadali się z właścicielem – i nijak nie można było się spóźniać, czy naciągać, prosić o prolongatę, po prostu sumienie nie pozwalało. Żarcie, trzeba było żreć. Co innego niż japończyce. Ci ryż na tony i żywe kraby oraz ryby. Plus tysiące miseczek z milionem przypraw. Bardzo przypraw egzotycznych.
W ogóle jakieś prądy kurwa, prowianty do pracy, łachy w „dobrych’ sklepach, bilety komunikacji miejskiej. Koszmar.
Teraz zarabiam tez dziewięć na godzinę. Brutto. Złotych. Minęło – zauważmy – dziesięć lat. Dziesięć lat do przodu, średnio cztery razy mniej (przelicznik PKO z wczoraj wieczór) zarabiam. Bajki nie ma. Ale nie ma i codziennego kaca! Na kacu słabo znoszę świadomość niedostatków. Wtedy człowiek nie wiedział, że można, że w ogóle da się inaczej. Się piło. Teraz się nie pije. Głupi człowiek godzi się na te nędzne pieniądze. I nawet się cieszy.
W Irlandii średnio zarabiałem 300 do 350 euro na tydzień. Płacili w czwartki. Pamiętam, bo był to jedyny dzień, który w ogóle pamiętałem. Z tych – łatwo policzyć – około 1400 irlandzkich środków płatniczych, około 200 przeznaczałem na swoją część czynszu. Raz na dwa miesiące był jakiś prąd, ale nie odczuwało się w kieszeni ubytku kasy po jego opłaceniu. Woda była za darmo. Wóda nie, ale droga też nie była. Załapałem się na ostatnie lata bumu gospodarczego w Republice Irlandii. Nikt w sklepach nie patrzył na ceny towarów. Brało się to, co się podobało.
Tysiące Polaków budowało wtedy setki tysięcy metrów kwadratowych powierzchni biurowych i mieszkań, dla milionów przyjezdnych z całej Europy. A nawet świata. Dorotka pracowała z Amerykaninem. Z Teksasu. Oczywiście, pijąc w tym czasie nie mało, wielkie miałem paranoje i ataki nieuzasadnionej zazdrości. Do czasu, kiedy moja zazdrość była nieuzasadniona, jakoś się trzymałem. Przyszły jednak dni, kiedy pojawił się Emiliano i moje najgorsze wyimaginowane demony zazdrości stały się ciałem. Trudno uwierzyć w to, że to możliwe, ale zacząłem pić więcej. Ale nie o to, nie o tym. Chodzi o to, że po tym czynszu, po tym prądzie, po tym żarciu i łachach ciągle nowych a markowych, zostawało na picie jeszcze tyle kasy, że nie pić się nie dało. Do oszczędzania nie byłem przyzwyczajony. Jakoś te górkę pieniędzy musiałem wydawać.
W międzyczasie prowadziłem firmę, która nie zarabiał w ogóle. Pobierałem zasiłek dla bezrobotnych a też ten z pomocy społecznej. Zarabiałem w funtach, wcześniej guldenach, dolarach. Zbierałem butelki, ale jeszcze nie złom. Miedź jeszcze przede mną. Starałem się o rentę socjalną i tą z tytułu częściowej niezdolności do pracy. Od dziecka marzę o godnej emeryturze. Sądzę się z ZUSem o zasiłek oraz ze spółdzielnią mieszkaniową, o zasady. Odrzuciłem spadek po ojcu. Ta fortuna mogłaby mnie dobić.
Pożyczałem pieniądze ludziom i od ludzi. Dalej się zdarza. Mam ufundowane rodzinne stypendium naukowo socjalne. Kiedyś w zielonych, teraz przewalutowane. Zapłaciłem tysiąc mandatów. Miliona nie. Spłaciłem wielotysięczny nielegalny debet. Czekam na zwrot podatku.
Teraz jest tego około 1000 polskich złotych netto za miesiąc ciężkiej pracy może i za biurkiem, może i w cieple, a jak za gorąco, to chłodzie, może i z tą kawą i herbatą za darmo, może i w miłej, wręcz studenckiej atmosferze, ale jednak. Ale jednak.
Więc, co o tym myślisz?