Nigdy już nie będzie takiego Lipca

Nigdy już nie będzie takiego Lipca

Jak zwykle na pogrzebie brakowało mi parę rzeczy. Znaczy na mszy w kościele. Bo tylko wszedłem na cmentarz, zaraz skontaktowałem się z dzieckiem, które – może za sprawą reformy edukacji? – zostało zwolnione z lekcji, kilku zajęć, z niemożnością pójścia na świetlicę i poinformowało mnie, że czeka w deszczu przed szkołą i mam być.

W kościele zaskoczył mnie ksiądz. Niczym duchowny w amerykańskim kościele podczas mszy gospel mocno gestykulował, podnosił głos, śpiewał radośnie a też zmieniając tonacje i uczuciowe zaangażowanie. Mówił z przekonaniem o nadejściu zbawiciela, o wierze w zmartwychwstanie, perorował całkiem przekonująco o Andrzeju, który za sprawą chrztu wszedł do grona wierzących a teraz, wyzionąwszy ducha, dostąpi życia wiecznego, bo innego wyjścia nie ma. Wszyscy w to wierzymy, wierzymy, bo inaczej co by było? Nic by nie było, jak byśmy nie wierzyli, nie byłoby nadziei, nie byłoby nas w kościele, nie byłoby nas na pogrzebie. Nie byłoby w naszym życiu miejsca na sens i radość.

Brakowało mi więc miejsca na głos od kogoś takiego jak ja, że nie, nie wierzę, że nie, nadziei nie mam, szczególnie nie mam nadziei, ze spotkam się z Andrzejem i pogadamy jak starzy młodzi Polacy o tym i o tamtym. Nie ponarzekamy, nie pośmiejemy się, nie powspominamy. Na to nadziei i nie mam.

Do kościoła poszedłem, by pożegnać kolegę. Ale też po to, żeby zobaczyć ilu ludzi przyjdzie, co za tym idzie, ilu nas jeszcze zostało. Nie tylko ja jestem tego ciekawy. Bo jak stałem przed kościołem i paliłem, zatrzymał się obok mój taksówkarz, nie wiadomo skąd, ja przyszedłem z Gelem pieszo od autobusu, i zapytał, kto umarł. Odpowiedziałem, że Lucy, po czym taryfiarz dopytał, czy to już ostatni, czy już zostałem sam. Nie wypadało się śmiać, więc całkiem poważnie wskazałem czwórkę, trzech kolegów i wdowę, i powiedziałem, ze jeszcze nie, jeszcze są. Trwają.

Brakowało mi przemówienia kogoś „normalnego”. Kogoś kto Lucego znał i mógłby opowiedzieć o nim bez mieszania w to Chrystusa Jezusa. Zresztą ksiądz nie mieszał syna bożego do życia Andrzeja. Ksiądz mówił tylko o Bogu, wierze, świętej Faustynie, papieżu Franciszku, wszystkich biskupach. Andrzeja przywołał tylko kilka razy i jakby mimochodem. Brakowało mi kilku zdań o życiu kolegi, a jego rodzinie, jego historii i ostatnich dniach. Były by to rzeczy wzruszające, pouczające i wskazane, bo tak ludzkie. Wiem. Na takie wycieczki ucieka się najczęściej na cmentarzu. Ktoś z rodzimy albo znajomych wygłasza tak zwaną mowę. Ale dlaczego nie w kościele? Brakowało mi tego

Brakowało mi gromady skacowanych, czy nawet już podpitych, a nawet trzeźwych, ale kolegów, których Lucy miał jeśli nie tysiące, to na pewno setki. Przyszła garstka. Większość to nie znani mi ludzie starsi. Owszem, bywałem już na pogrzebach, gdzie w ogóle było mało ludzi. Tu? Kościół pełny! Pocieszające. Jednak gdzie ci, którzy z Lucym dzielili lata dorastania, wesołej dorosłości. Dni, tygodnie niepowrotów, melanży, pijaństw. Gdzie ci, którzy jeździli z nim czy to w interesach, czy czystej rozrywki na liczne wycieczki po województwie, Polsce, Europie. Wiem, większość z nich umarło już wcześniej, ale to nie zmienia faktu, ze mi ich brakowało. Ba, brakowało mi ich tym bardziej. Pogrzeb Lucego, każdy kolejny pogrzeb kolegi rodzi we mnie coraz bardziej dolegliwe braki i niedogodności.

Oczywiście najbardziej brakowało mi samego Andrzeja. Nie dokończyliśmy naszych tegorocznych rozważań o kondycji świata i człowieka. Nie dokończyłem koledze precyzować, jak skutecznie przejść przez procedurę oddłużenia. Jak napisać wniosek i co w nim zawrzeć. Na jakie fakty się powołać, co przemilczeć. Nie usłyszałem, jak bardzo mu teraz dobrze z małym dzieckiem, podobno wpatrzonym w niego jak w obrazek (nie widziałem tego wpatrzenia, bo zazwyczaj mały spał w wózku; raz, kiedy nie spał, siedziałem w pokoju Lucego koło komputera, a mały niechętnie się integrował z obcymi, więc trzymał się progu).

W tamtym roku był towarzyszem mojego zesłania na Świętokrzyska: ja piłem, on sobie siedział i czytał, po cichu, całe dnie, patrząc na moje wybryki podejrzliwie. Kolega z danych lat, teraz o obliczu brodatego mędrca wolnego od takich przyziemnych jak pijaństwo słabości).

Dwa lata temu, po dłuższej przerwie, spotkałem Lucego na pogrzebie Niuńka.
Nie spodziewałem się go tam. Spodziewałem się natomiast stypy, jakiegoś baletu po cmentarzu. A nie chciałem, miałem inne plany o dziwo. I zagadałem do Lucego, czy on się pisze na popijawe. Kategorycznie odmówił i stwierdził, że nie, ze substancja już tyle razy go oszukała, że nie. Nie dość, że zainspirował mnie wtedy do chwilowej abstynencji, to jeszcze podwiózł samochodem gdzie trzeba.

Już Lucy nie zostanie przez nic ani nikogo oszukany. Oddłużony został całkowicie bez mojej pomocy.

27Shares