Korona – urządzenie peryferyjne

Korona – urządzenie peryferyjne

Rozmieszczenie sal klasowych identyczne. W budynku, pomniku 1000 -lecia Państwa Polskiego niewiele się zmieniło. Kolory ścian nawet chyba też te same. Dobudowano nową salę gimnastyczną, jednak stara została. Zakradłem się tam raz, korzystając z przerwy w zajęciach: boisko do siatkówki nic się nie zmieniło – linie końcowe na centymetry od ściany, pamiętam, kiedy się serwowało, albo stało w boisku, albo waliło łapą o mur. Sufit stosunkowo nisko, niejedna bomba odbijała się o niego, tak wtedy, jak i pewnie teraz. W salach nowe ławki, ale podobne, jak 35 lat temu. Obok map, które były, wiszą wszędzie plakaty edukacyjne, które przybyły z czasem. Szafy i regały pozamykane, ale w tych, w których są przeszklenia, widać przedmioty znane, zapamiętane, standardowe, jeśli chodzi o szkołę. Atrapy narządów człowieka, wykonane z materiałów sztucznych. Jest układ trawienny, jest czaszka, jest kręgosłup. Wszystko kolorowe. Tablice jak kiedyś, ale obok ekrany, których nie było; z podwieszonych rzutników pada na nie snop zakodowanego wiedzą światła. Godło, orzeł, jaki był, tylko ubogacony. Kiedyś wcale nie przeszkadzało mi to, że nie ma korony. Nie wiedziałem w latach 80., że może mieć. Teraz nawet mi ta korona wadzi, zajęcia w starych murach mam niecałe pół roku, kilka miesięcy raz na dwa tygodnie patrzę na orła ubogaconego, w dzieciństwie spędziłem tu osiem lat, pięć dni w tygodniu patrząc na ptaka bez okrycia głowy, bez monarszych atrybutów.

Nie tylko na Traugutta, które kolebką mojej dorosłości, uczę się. Jeszcze Plac Stare Miasto, gdzie szkolenia. Uczę się rzeczy znanych, niekiedy oczywistych, czasem odkrywczych, które jednak wydają się tak naturalne, że jakby przyswojone z osoczem matki. Na przykład nauka, jak reagować na rzeczy stresujące, weźmy taki korek na drodze, zastój w podróży. Jeszcze w tamtym roku, kiedy wracałem na Górniczą, by cieszyć się płonącym podejrzanym ogniem ogniskiem domowym, jadąc tym czy innym autobusem, koncentrowałem się na zmianie świateł na zielone siłą woli. Chciałem jechać gładko, płynnie, bez przystanków.

Niedawno Krzysiek wyświetlił film, w którym „wybitny” psycholog, couch dowodził, jak zbawienne jest inne podejście do sytuacji stresowych. Prawił, że on sam, dbając o swoje zdrowie psychiczne, na korki patrzy z perspektywy człowieka szczęśliwego, że może ich doświadczać. Stoi godzinę, dwie w upale w trafiku i zamiast zamartwiać się, denerwować, kląć, dziękuje Bogu i prowadzi ze sobą taki oto wewnętrzny dialog: „Cieszę się, bo wygodnie siedzę, jestem we własnym samochodzie, co dobrze świadczy o moim statusie, jestem posiadaczem auta, mam czas na myślenie, na relaks, nie musze teraz prowadzić, uważać na drogę, stoję. Jest mi ciepło, nie jestem głodny, ale mam prowiant, więc gdybym poczuł potrzebę, mogę cos zjeść, jest mi dobrze”.

Jak to często bywa, moje prywatne życie i doświadczenie wyprzedza wiedzę teoretyczną. Najpierw zacząłem się bowiem cieszyć z tego przesiadywania w ciepłym autobusie, w którym jestem bezpieczny, określony, zdefiniowany jako pasażer, zdeterminowany trasą, ale wolny by wysiąść, gdzie chcę, a dopiero później dowiedziałem się z wykładu, że można z radością i satysfakcją przeżywać sytuacje implikujące stres, ale niekoniecznie.

Podobnie, jak te różnice w budowie i sposobie funkcjonowania mózgów kobiet i mężczyzn. Facet ma mnogość różnych pudełek w głowie i w zależności od okoliczności i potrzeby „sięga” do jednego z nich. Taka jego aktywność intelektualna. Pudełko „praca”, pudełko „koledzy”, pudełko „dzieci”, pudełko „hobby”, pudełko „żona”. Jedno pudełko, potem drugie, trzecie. Pudełka nie stykają się ze sobą, nie mają połączenia. I jednio z nich, w którym jest „nic”. Tam facet lubi przebywać najbardziej. Kobieta tego najczęściej nie rozumie, bo ona w mózgu nie ma oddzielnych pudełek, tylko zwój połączeń, nieustannie aktywny i iskrzący energią. Wszystko jest ze wszystkim połączone: koleżanki z dziećmi, dzieci z pracą, praca z rozrywką, rozrywka, z chorobą, choroba z zakupami, zakupy z relaksem. I to wszystko przenika się, gra i buczy. Nieustanne bzzzzz…

Pamiętam czas, kiedy w Sabacie nikt nie mógł zrozumieć mnie i Muchozola, przy pustym stole, czekających na cud, ale bez emocji, bezmyślnie. Byliśmy wtedy w swoich pudełkach z napisem „nic” i nic, dosłownie nic nas nie obchodziło, nicość, tryb uśpienia, najlepszy sposób, żeby przeczekać posuchę, za jakiś czas, prędzej czy później zjawiał się ktoś, kto stawiał piwo albo zapraszał na gorzałę za Seniora.
Wiedziałem o tym swoim pudełku od dawna, jednak nigdy bym o nim nie mówił, nie pisał, gdyby nie ten wykład.

Ogłupiające i wydawałoby się niepotrzebne lekcje z anatomii człowieka, albo o funkcjonowaniu biura, zostawiają jednak jakieś ledwo zauważalne ubogacenie. Nie mam szcęścia, by uczyć się rzeczy nowych. Uczę się do egzaminów na opiekuna medycznego, pracownika biurowego, przygotowuję do egzaminu na II Kyū i widzę, że dziewięćdziesiąt procent to albo rzeczy zbędne, albo znane. Jednak to dziesięć zostaje, jak insygnia władzy orła, ubranego teraz w koronę, nieznanego wcześniej.

Z rzeczy nowych, nauczyłem się mierzyć ciśnienie krwi. Sam, nie chwaląc się, mam podczas każdego badania książkowe. A przecież to i tamto dolega! Może dlatego ciśnienie jest w normie, że w chwilach krytycznych patrafię odwiedzić swoje pudełko, zawierające „nic”. Wtedy nie ma chorób, nie ma zmartwień, czy stresów. Krew płynie wartko a równo, jak gdyby nigdy nic…

0Shares