Kwantowa ciecz spinowa

Kwantowa ciecz spinowa

Wiele przeszedłem. To znaczy wiele przeszedłem dziś. Nie w sensie, że emocjonalnie, mentalnie, psychicznie, nie – przeszedłem kawał drogi na nogach. Autobus do centrum a potem trzy a nawet cztery parki oraz drogi trasy ścieżki między nimi, bo przecież nie jest tak, że park przechodzi w park. Wtedy byłby to albo wielki park, albo połączony zespół parków, albo kurwa las. Chciałem zabrać ze sobą słuchawki, że podłączyć je do telefonu i słuchać, ale zapomniałem i już w autobusie dziękowałem opaczności, bo włączyłbym Trójkę, więc słuchałbym cały czas tego samego co na chacie, a wycieczka miała być od chaty ucieczką, wytchnieniem. Chciałem też nikogo nie spotkać znajomego. Chociaż siedzę ostatnimi dniami sam, to jednak styczeń i luty do tego dzisiejszego dnia ostatniego był dość towarzyski. Ja przedawkowałem ludzi, ludzie już rzygali mną.

Pojechałem ósemką na piątego roku i zacząłem od Plant. Planty są dobre na początek każdej wycieczki. Szczególnie jedna piaskownica na Cichej. Do Jarocina się jeździło z Plant, do Stanów poleciałem jakby z Plant, bo tam dworzec PKP i pociąg, gdzie zaczęła droga.

Wydaje mi się że słońca jeszcze w tym roku nie było, więc to że dziś było i dalej jest o dziwo słonecznie tylko potęgowało nadzieję, że eskapada coś dobrego wniesie. A jeśli nic dobrego, jeśli nic nie polepszy, to przynajmniej nie pogorszy. Wprawdzie wydaje się, że gorzej być nie może, ale życie potrafi zaskakiwać. W sposób okrutny także.

Przechodziłem obok wszystkich sklepów i ławek, gdzie jeszcze niedawno czyniłem zniszczenie. A dziś grzecznie. Zasada: wrócić, gdzie się nabroiło i nie nabroić. Planty przeszedłem z entuzjazmem, żeby nie powiedzieć radosny. Miałem jeszcze siły i plan. Doszedłem do początku Traugutta, ale nie poszedłem nią w górę. Nie chciałem ruchliwych traktów.

Tam oj z tyłu jest taki też mały niby park i nim przespacerowałem do Waryńskiego, ulicy mi znanej a nie zbyt imponującej. Na przejściu dla pieszych przypomnieli mi się dwaj rowerzyści, którzy jechali tamtędy jeszcze w zeszłym roku i opowiadali sobie głośno o dupach: jeden wspomniał, że widział bardzo atrakcyjna dziewczynę, jednak tak wysoką, że żeby potencjalnie ten tego, trzeba by drabiny. Opowiadał ten, który jechał z tyłu, bo pruli jeden za drugim, ten z przodu, który słuchał, kiedy usłyszał puentę spadł z roweru w konwulsjach śmiechu. Bardzo mi się to spodobało i raczej nie zapomnę. Przez Prusa lazłem w stronę Katedry (wszędzie, na każdym kroku tysiące wspomnień i skojarzeń, a miał być relaks dla umysłu..)

Zanim osiągnąłem kościół przy Parku Kościuszki, mijałem znajomy zakład fotograficzny. Jeden z bardziej znanych, jeśli nie najsłynniejszy. Słonecznie jednak zimno było, więc ja okutany: bielizna termojądrowa, wiadomo, koszulki, bluzy, kurtki, a na pysku szalik, maska, okulary przeciwsłoneczne, czapka, dwa kaptury. Niby incognito całkiem, a jednak… Kto miał mieć tak dobre oko, żeby mnie wykryć, jeśli właśnie nie fotograf? Wiedziałem, że długo nie będziemy pleść głupot, więc z radością uściskałem rękę, która jeszcze przed chwilą trzymała kierownicę rowerową, a zaraz już aparat. Bo kolega ciągle pstryka, jest na tyle doświadczonym, dobrym, praktykującym fotografem, ale i człowiekiem nietuzinkowym, że robi teraz zdjęcia rejestrując obraz na prawdziwym filmie, że rolka, błona, srebro, kuwety, odczynniki, film klatka po klatce, albo 24, albo 36, nie wiem, nie wiem jaka czułość, nie wiedziałem, że w ogóle jeszcze ktoś tak się bawi. I okazało się, że jest ostatnia klatka a ja zostaje oto godnym obiektem, żeby ją naświetlić. Fotka – zostałem profesjonalnie ustawiony, co słychać, wiadomo, cześć, trzymaj się i tyle.

Przeszedłem Park Kościuszki pod wrażeniem spotkania i dalej radosny. Na 25 Czerwca pod bankomatem kolejka. Znaczy napchany kasiorą. Jeszcze w sobotę polowałem na gotówkę z maszyny, niegdzie nie było. Przemknąłem ciemnym parkingiem za Kauflandem, minąłem ZUS, z Żeromskiego wlazłem w Młynarską i zaraz byłem w Leśniczówce. Tam zrobiłem nawet kółko, bo mam taki sentyment, że przejść ot tak wydawało mi się świętokradztwem. Tam niedaleko mieszka kolega i zawsze jak jestem w okolicy odwiedzam go, jednak nie dziś. Też za dużo mnie tam było.

Z bólem serca, ale poszedłem dalej, bo przypomniałem sobie, że jest jeszcze jeden park, do którego mam uczucie, a jest on na Gołębiowie, przy Zbrowskiego, tam gdzie oczko wodne, kupa kaczek, place zabaw, mała górka idealna na sanki zimą śnieżną, ławki łąweczki trawniki latem.

Rzuciłem tylko okiem na ten cudny przybytek i zaraz skierowałem się w kierunku końcowego dziewiątki. Wsiadłem w jedynkę. Już dość pomyślałem, trzeba coś zjeść, napić się. No i zmęczyli mnie ludzie, ruch. Jak siedzę czas cały sam i jakoś samotny, tak nagle poczułem, że właśnie tego mi trzeba. Jeszcze z autobusu zarejestrowałem kolejkę pod pocztą na górze Żeromskiego. Znaczy wpuszczają z limitem. Znaczy minister kłamał ogłaszając koniec tej covidowej awantury.

Przesiadłem się w ósemkę i na Mexyk. Tu przynajmniej jak kłamią, to w języku, którego i tak nie rozumiem.

0Shares