Ben (Ten i tamten)
O ?moim? Benie przypomniałem sobie po raz kolejny, kiedy ostatnio obsługiwałem projekt promocyjny Cartoon Network. Impreza przebiegała rodzinnie ? przyszły tysiące mamuś i tatków z miriadami małolatów w różnym stopniu rozwoju. Żywotne dzieci wspomagane przez ambitnych rodziców polowały na wszystkie oferowane przez nas darmowe gadżety: t-shirty, tatuaże, naklejki, plakaty. By zdobyć koszulkę czy czapeczkę progenitura, sugestywnie zachęcana do tego przez starych, brała ochoczo udział w najidiotyczniejszych konkursach, w których wypadały żałośnie. Największym wzięciem cieszył się towar, do którego wytwarzania zatrudniony byłem właśnie ja: balony. Cały dzień dmuchałem balony. Ja i moja maszyna do dmuchania zrobiliśmy dużo balonów, dużo za mało, żeby zaspokoić potrzeby ?imprezowiczów?.
Ben trzy lata wcześniej wkroczył w dorosłość. Już pełnoletnim opiekowałem się prawie rok w angielskim Gloucester. Ben wymagał dość dużo opieki ponieważ sam nie mógł zrobić nic. Jedyną dynamiczną interakcją ze światem Bena było sterowanie za pomocą palca prawej dłoni wózkiem, na którym się poruszał. Palec poruszał joystick, co wprawiało znowu w ruch wózek. Wehikuł QM112A-46, tak skonstruowany, że zapewniał Benowi całkowitą z wózkiem jedność: Ben miał do dyspozycji, odpowiednie oparcia na przedramiona, szyje, głowę, nogi, stopy, którymi przecież nie poruszał. Które potrzebowały solidnego oparcia, swojego miejsca. Ben wrastał w swój wózek i stawał się z nim jednością.
Skończył właśnie osiemnaście lat i jego ciało trawiła postępująca dystrofia mięśni. Jakich mięśni? Wszystkich mięśni, włącznie z sercowym. Uwieziony w swoim zastygniętym ciele Ben mówił oraz sterował wózkiem, który był przepustka całego świata Bena: czteropokojowego Bungalow na Painsweak Road. Ben miał sprawny palec, wózek miał joystick, hulaj dusza. Ben mówił, ale rozmowny nie był. Czasem rozgadywał się ożywiony procentami kilku Ginessów. Ale pił jak dżentelmen. Kiedy czuł, że szumi za głośno, prosił o transport do łóżka. Sprawnie do swojego pokoju ?skromnej świątynie minionego życia ? wracał sam. Tam czekały już specjalne szelki, uprzęże, nosidła. Miał w pokoju całkiem fajny szynowy, zainstalowany pod sufitem dźwig, którym ja sterowałem, kiedy Ben frunął w przestrzeni pokoju z wózka na swoje legowisko.
Opiekowałem się Benem głównie nocą, kilka razy w ciągu ośmiu godzin zmieniając jego pozycje na łóżku. To Ben chciał poleżeć na prawym, to na lewym boczku. Czasem na wznak. Karmiłem go także niekiedy i poiłem tymi Ginesami. Chipsy przyjmował z moich dłoni jak komunię, browar walił przez słomkę ze szklanki, którą dzierżyłem zainteresowany.
Ben kochał sport i muzykę. Premier League i Iron Maiden to było to, co Ben wielbił najmocniej. W dzieciństwie widział występy tak legendarnego Manchesteru United jak i kultowego Brusa Dickinsona. Pamiętał te dni żywo. Nierzadko je wspominał i miał problemy skórne. Coś jak łuszczyca, ogólnie ciągle trądzik i pryszcze.
W domu było jeszcze trzech chłopców. Oni mieli jednak tylko ?coś nie tak? z nogami. W porównaniu z ?moim? Benem, ?tylko?. To znaczy owe nogi mieli poskręcane, karłowate, niechodliwe. Wszyscy poruszający się po mieszkaniu na wózkach. Drogi ich przejażdżek przecinały się w miejscach, gdzie dochodziło do patowej sytuacji zatoru. To nie był Wersal, ani Służewiec, tylko średniej wielkości dom. Wtedy, siedząc na przeciwko siebie unieruchomieni, utknąwszy rozmawiali przez chwile spontanicznie. Naturalni.
Pompując balony na tyłach zaimprowizowanej na Polach Mokotowskich sceny konkursowej imprezy Cartoon Network, obserwowałem innych zatrudnionych do obsługi eventu gości. Promocje Ben Tena obsługiwało nas razem kilkadziesiąt osób. Jednych zadaniem było roznoszenie gadżetów, inni przebierali się za Bohaterów, hostessy dawały na sobie zawiesić oko. Moje balony dyndały wkrótce na każdym październikowym drzewie okolicznych parków jak bombki na świątecznej choince. Mniej lub bardziej lotne były w ciągłym ruchu.
Tłuszcza pożądała gadżetów. Szczęśliwy, wyróżniony jakże chlubną rolą, pozycją osoby odpowiedzialnej za produkcje balonów, które znajdowały takie wzięcie w towarzystwie, że znikały z automatu, pompowane, jeszcze ?gorące?, z nie pozbawionym dezynwoltury politowaniem patrzyłem na nieszczęśników, do których obowiązków należało przebieranie się za Bohaterów Ben Ten?a. Był początek października, ale jakby jeszcze lato: słonecznie, ciepło, bezwietrznie. Młodsi ode mnie na oko o dekadę dżentelmeni wkładali na siebie zrobione cholera wie z czego ciężkie, wielkie i masywne powłoki wcieleń Ben Tena: był więc Benjamin ?Ben? Tennyson i Maxwell ,,Max? Tennyson, a nawet drógo wydawało by się planowy, ale jakże barwny Kapitan Shaw. Wcieleni we wcielenia chłopcy pocili się i dusili. Ich praca była nieporównywalnie cięższa i mniej wdzięczna od mojej.
Chłopak, po metamorfozie już Gwendolyn ?Gwen? Tennyson albo Porucznik Steel, prowadzony był przez obwieszone spojrzeniami ojców dzieci hostessy w tłum. Tam zabierała go fala rodziców, przewodniczek i dzieciaków i tak dryfował pięć minut, nic nie widząc, zamknięty w szczelnym powietrzno odpornym akwalungu, ledwo chodząc, aż ktoś przyprowadził go z powrotem za scenę, gdzie ja dmuchałem swoje coraz to doskonalsze i kształtniejsze balony. Uwalniany z ciała Bohatera ledwo żył. A ja siedziałem i dmuchałem balony i coraz więcej osób chciało owe balony i coraz więcej osób z obsługi przysiadało się do mnie by towarzyszyć mi w moim jakże nobilitującym zajęciu oraz żeby zwiększyć ilość pompowanych balonów, bo wiadomo ? kiedy jeden pompuje, drugi może już zakładać na patyczek, trzeci patyczek podawać, czwarty już niesie naręcze bujających się na patyczkach balonów, kiedy piąty już pompuje następny balon, szybko znikający w rękach tych, którym doskonale idzie nawijanie balonich odwłoków na specjalnie do tego skonstruowany mały plastykowy stelaż, będący górną częścią patyczka, szósty już dmie, ósmy zakłada gumę na dmuchawę, ktoś wciska przycisk, dziewiąty przysiada się i rozleniwiony obserwuje. Dziesięciu chłopa w białych nowiutkich koszulkach z logo Cartoon Network siedzi w kręgu stworzonym wokół maszyny do dmuchania balonów. I sprawnie produkuje dużo balonów na minutę. I to jest dobre.
Benowi lekarze dawali kilkanaście miesięcy, może rok, dwa lata życia. Nie cieszyło go to. Chciał żyć. Z jego chęci życia zrodzone zostało poczucie humoru godne wykształconego cynika. Ben się nie uczył i nie czytał. Ben zazwyczaj siedział na swoim wózku przed telewizorem w living roomie albo swoim pokoju i na plazmowym ekranie oglądał filmy i programy, z których jedne lubił, innych oglądanie sprawiało mu ogromną satysfakcję, w stosunku do pozostałych był dość krytyczny. Poziom większości szczerze a siarczyście przeklinał.
Chyba polubiliśmy się z Benem. Nie zostaliśmy przyjaciółmi. Ta powierzchowność Anglików w kontaktach z innymi?. Ale coś fajnego czasem iskrzyło. Słowo, spojrzenie, gest. W końcu obaj śmiertelnie chorzy ?jechaliśmy na tym samym wózku?. Ja wiedziałem o Benie i o jego stanie dużo, z dokumentów, z Care Planu. On wiedział o mnie, bo mu trochę opowiadałem.
Za opiekę nad posągowym ciałem Bena płacili mi siedem funtów szterlingów za godzinę. Za event na Polach Mokotowskich dostałem jakąś stówkę. Nie wiem gdzie jest teraz Ben. Wiem że już wtedy postanowił wrócić do rodzinnego. Było z nim coraz gorzej. Krępowało go niepogarszanie się stanu zdrowia pozostałych. Nie chciał zejść w tym akurat miejscu.
Ben Ten ma się dobrze.
Koniec.
Listopad 2010
Więc, co o tym myślisz?