Kiss me Cloe
Atnicol odstawiałem ponad tydzień wcześniej. Dla pewności. Jako że pić zamierzam w poniedziałek, piję dość mocno w niedziele. Ale wieczorem, jak przystało. Kilka piw. Miało być kilka piw. Było więcej, ale było na tyle mało, że się nazajutrz było w pracy.
Jeszcze nic nie stracone. Całe światy przed nami. Zaprzepaszczenie było, nie teraaz, nie dziś, nie tym razem. Żyć! Jebana mać. Może ten jeden raz?
Jestem w pracy w ten poniedziałek i pracuję, ale tylko dwie i pół godziny. Ustawowo. Zgodnie z planem. Te dwie i pól godziny jestem już jednak cały piciem swoim. Nie pracą swoją jestem, piciem jestem swoim dzisiejszym, co się wczoraj zaczęło. Pracuje, ale niechętnie, odliczam czas, łapię się na tym, że poruszam się z oporem, wykonuje polecenia z obrzydzeniem rosnącym. Jestem w trakcie tych dwóch i pół godziny, ale jestem zdecydowanie dalej tak na prawdę. Nie wiem jeszcze jak daleko jestem, ale na pewno jestem dziś po pracy, dziś po południu, jestem jutro rano i jutro w nocy, jestem już środę i czwartek pewnie jestem.
Pracuję z Cloe. To znaczy pod jej skrzydełkami nimfy pracuję, pod jej nadzorem. Jej polecenia wykonuję przymuszając się, ale i cieszę się, że z nią a nie z kim innym. Znam Cloe. Mieszka pode mną. Czasem wpada na szlugę czy kawę.
Zazwyczaj jak znajduję alkohol w pracy, staram się go całkowicie ignorować, co dobrze mi wychodzi kiedy jestem pracą swoją a nie piciem swoim. A teraz jestem piciem i jak znajduję ładną zgrabną butelkę musującego wina to ją niosę do Cloe i mówie jej: mam droga moja koleżanko, znalazłem, to znak, pić będziemy, prawda? Od dziś zaczyna się nasz miodowy miesiąc, mamy wolne do piątku wszyscy, więc pić będziemy dużo i nie tylko na terenie ośrodka, nie wiadomo gdzie będziemy przecież pić, ale zaczniemy, ja już zacząłem, ale umówmy się, że zaczniemy, zaczniemy od tej oto właśnie butelki wina musującego marki Gribble Bridge.
Przychodzi mój czas, koniec roboty i już właściwie nic mnie nie obchodzi. Widzę, Cloe przychylna, woli sama zostać dłużej niż mnie trzymać po czasie. Wie (skąd, to przyjdzie z czasem?) że mógłbym zacząć zabijać, miotać błyskawice i obrzygać wszystko dużą ilością flegmy zmieszanej ze smołą tudzież benzyną. Potem małe podpalonko.
Nie wiem co zostało z wczoraj do picia (musiało coś zostać, dokupowałem, zawsze cos zostaje. Nigdy (nigdy?) nie jest mało, żyjemy w jako takiej ale cywilizacji zachodu, znajdzie się miejsce o każdej porze dnia i nocy, żeby dokupić) więc idę do sklepu. Profilaktyka. Kupuję kontrolnie jakieś piwa. Toto wino porzuciłem zostawiłem w kantorku z Cloi razem. Czy weźmie? Pewnie nie. Nie znam jej na tyle, praktycznie w ogóle nie znam. Wiem jak wygląda (żywe piętnaście kamieni nieruchliwej wagi, przyjemny głos, miła nawet twarz, git dziewucha) i że pracuje ze mną. Mieszka na dole, wiem też. Bo nachodzi. Puka i obwieszcza odwiedziny. Miłe? Sobie znalazła znajomych?
Siedzę już w livingu i piję to piwo pierwsze od rana (wcześniej z niesmakiem, ale wypiłem kawę przed pracą dla zmylenia siebie samego, że niby jest cały czas normalnie) i patrzę na whiskey co pozostała z nocy. Siedzę i już prawie prawie jestem tam. Piję. Sączę. Mlaskam. Doję. Wlewam w siebie. Oni też są, rozmawiamy, ale jakby ich nie było. Są już w oddaleniu, są półobecni.
Słyszę jak drzwi na dole mocno głośno zatrzaskują się, Cloe, myślę, wróciła. A ide na spacerek parę schodków w dół, myślę sobie, na mały rekonesansik. Co tak będą tu sam w półobecności dwóch siedział. I pił.
Więc już piję na dole, piję do Cloe, która ubiera się przebiera i zaraz mamy coś z tym winem co ona go jednak wzięła i przyniosła (kochana dziewczyna, szanuje butelkę i słowo o butelce, a to ważne). I kiedy ona gotowa ja gotowy (na wszystko już!) i zapraszam ją do siebie do nas na górę do mnie i dwóch półobecnych a teraz już jakby nieobecnych swą trzeźwością przestępczą ?kolegów?.
Na górze jest lepiej. U nas na górze palimy. A u mnie osobiście jest tak, że jak się zwilża usta substancją która potem wnika w ścianki, to się lubi zapalić. Bardzo się lubi zapalić.
Jesteśmy więc u mnie na górze i ja piję. I mamy to wino, ale piję piwo. Wina na później, na dalsze rozruszanie członków. A facet z nami siedzi i czasem coś mówi, ale jakby go nie było, bo my już z tą butelka nad morzem jesteśmy siedzimy wpatrzeni w falowanie, pijemy To wino z gwinta, ono musuje w pysku, palimy, ale wiatr mocny silny taki jak trzeba gasi zabiera niesie szlugi nasze. Mówimy, ale coraz mniej. Mój kulawy angielski kiedy zaczynam być ?zabrany? staje się jeszcze bardziej kulawy aż w końcu czołga się i polega. Więc więcej lepiej nie mówić. ? Nie będę za dużo mówił. ? mówię do Cloe. Ok.? Ok.! Przecież nie gadanie tu chodzi? I se jesteśmy we dwa, przypadkowe.
Wiemy już, że jedziemy do Londynu.
Więc, co o tym myślisz?