KOGO
Blog blog blog. Ble ble ble. Kogo interesuje, że zestresowany wracałem z Radomia do Bognor? Stresowałem się tym, że coś się spóźni. Spóźnienie „czegoś” pokrzyżowało by mi plany. Bilety kupione. Online. Wszystkie bilety. No, oprócz tego na pociąg z grodu do stolicy. Bilety kupione tak, że miało się jechać gładko. Pół godzinki czekanka, godzinka – następny transport. Czekanko czasem miało wyglądać jako siedzonko. Kiedy indziej jako pogoń za kolejnym środkiem transportu. I zaczęło się pięknie bo odjechałem z Ustronia autobusem numer dziewięć o odpowiedniej porze. Żeby zdążyć na ten pociąg, co miał być pierwszym krokiem do „przemieszczenia”. I odjechało się tak, że na berzę przyjechało się te pół godzinki wcześniej i się miało czekać. Nie siedzonko, nie goniono, tylko zakupki: gazeta, woda, baton. I Ania wzięła i uparła się, że spotka się ze mną na tej berzie i poczeka.
Kogo obchodzi, że drżałem na myśl o spóźnieniu czegokolwiek, i „ten” pociąg miał się nie spóźnić, żeby mi nie psuć humoru i nie wyprowadzać z równowagi już na początku. I kogo obchodzi, że on się kurwa spóźnił. I nie dziesięć, nie piętnaście minut. Nie pół godziny. On się wziął i miał spóźnić dwieście dziesięć minut. Dwieście dziesięć. Opóźnienie mogło ulec zmianie.
Kogo interesuję, że uratował mnie zaniechany miesiące wcześniej Viki bus. Teraz Polski Bus jest w modzie. Myślałem, że Viki już nie żyje. Ale żył. I odjeżdżał za godzinę. Tę godzinkę, którą miałem przeznaczoną na gonionko albo czekanko na lotnisku. Więc mialem zdążyć. Alleluja.
Kto myślał wtedy o mnie, że jadę, że jestem po przymusowym domowym detoksie. Po odtruciu za pomocą zapomnianego dawno spożywania posiłków, relanium od pani doktor Pokrzewińskiej, i Olanzapiny od Molgi, co to mi ją odsprzedał za dwie dychy, żebym spał. Bo bez snu żadne leczenie.
No to ja w tym busiku zażyłem tabletteczkę bo ona nie tylko na sen, ale i na odstresowanie działa. I zadziałała. Jechałem spokojny, ale i senny. I zasnąłem gdzieś pod Grójcem. I obudziłem się pod Pałacem Kultury. Kto myślał? Czy ktoś myślał? Nie wiem. Może ktoś myślał, ale nie na pewno, nie na pewno. A ja jechałem. „Jechałem”. Zdązyłem wypaliś czerwonego marlborasa i wspiąwszy się na schody na Jerozolimskie zobaczyłem sto siedemdziesiąt pięć, które miało mnie zawieźć pod terminal. I pobiegłem. I zdążyłem. I usiadłem obok ślicznej dziewczyny jak z obrazka, obok warszawianki spod Przysuchy a naprzeciwko mnie siedziała inna śliczna warszawianka spod Kutna. I tak sobie jechaliśmy i rozkoszowałem się tym, że siedzę koło tych ślicznotek, tyle że one zaraz wylazły na Żwirki i został mi pan z brodą co patrzył na mnie spod oka.
Kogo obchodzi, że dojechałem i pokręciłem się po lotnisku myśląc o jednym. Nie, myślałem o dwóch rzeczach: czy samolot się spóźni i ile, i czy walnąć piwo żeby się po tej olanzapince jeszcze lepiej odstresować, czy nie. I oto jedna niespodzianka i jedna oczywistość. Samolot się nie spóźnił a ja walnąłem nie piwko, tylko dwa. I jeszcze zdążyłem zapalić w specjalnej zadymionej zatłoczonej szklanej komnacie usytuowanej miedzy gejtem dwadzieścia siedem i dwadzieścia osiem.
I już siedzę w samolocie i pięknie mi się nie chce czytać, nie chce mi się jeść. Chce mi się myśleć i chce mi się pić. I tak sobie myślałem i tak sobie piłem. Bardzo dobrze mi się myśli w powietrzu. Wyśmienicie mi się spożywa w chmurach. Więc było mi dobrze i to było dobre w ogóle.
Ale kogo interesuje że nie miałem już żadnej benzyny? Wszystko zjadłem podczas detoksu i na początku podróży. Więc pozostało sączyć. Bo to jeszcze autobus ze Stansted na Victorie, jeszcze pociąg z Victorii do Bognor. Więc sączyłem i już nie myślałem tak lekko i z polotem jak na pokładzie Boeinga. Myślałem już ociężale i ze smutkiem o tym, że jutro do roboty. Że jakiś tajemniczy trening. Że już noc i to noc krótka, chociaż przecież o tej potrze roku długa.
Kogo to wszystko obchodzi? To jak by nie patrzeć fundamentalne jest pytanie…
Więc, co o tym myślisz?