Koło trzeciej rano, ciemna nocą jeszcze już odpalam kompa. Zanim się uruchomi (restartując, naprawiając, czekając, wyjmując baterie, wyłączając na chama, kładąc się na powrót, chuchając i dmuchając, modląc się, śpiewając, zapadając w sen, odłączając dopływ prądu, wyjmując urządzenia usb, zamykając, otwierając, podpijając herbatę, kawę, zastanawiając się co robić, co w ogóle, skąd nowy wziąć, tańcząc, zaklinając, bluźniąc i plugawiąc, ziewając, podsypiając…) jest już widno. Potem działa jakoś przez dzień dwa. Zanim się nie zawiesi, zanim go sam nie wyłączę drżąc, że lata za długo. Potem to samo.
Ile lat mam ten egzemplarz? Może posiadam go od dwa tysiące szóstego. Może od pięciu jedynie lat. Nie pamiętam. Kilkakrotnie naprawiany. Ze trzy raz wymieniany twardy dysk. Z tym że nie na pewno. Z tym że nie na pewno było to konieczne. Podejrzewam, że była to fanaberia „mojego” Hindusa. Podejrzewam tak, bo inni mnie w moich podejrzeniach utwierdzali. Mój Hindus pobierał sześćdziesiąt funtów od zarabiającego krocie Wojtka i twierdził, że wymienia twardy. Czy wymieniał? Przynamniej raz, byłem pewny, wymienił. Ale czy musiał? Tłumaczył mi coś podpierając się kartką papieru i zero jedynkowymi wyliczeniami. Rozumiałem nie wiele, czytaj nic. Nie zarzucałem mu złej woli. Czy chęć zarobienia na ignorancie amatorze, który dysponuje w dodatku awaryjnym sprzętem jest naganna? Nie wiem. Po wizycie u mojego Hindusa w Gloucester komputer działał czas jakiś. Po czym nawalał i trafiał do mojego Hindusa.
Długo na mój nowy stary komputer nic nie wylałem. Człowiek którego w jakimś sensie konstytuują spożywane płyny, który uchronił przez lata maszynę przez tak zwanym spillagem, to człowiek dbający o swoją trzodę. Udawało mi się to przez lata emigracji gdzie napoje konstytuowały mnie nie mniej niż gdzie indziej. I wróciłem do kraju, zaprosiłem jednego trutnia na chatę, pozwoliłem słuchać Dżemu i Kozidrak do woli, choć zbierało mi się na torsje, oddałem narzędzie pracy w proletariackie brudne łapska osoby nieodpowiedniej i wódka od razu polała się na klawiaturę. Osobiście lałem zawsze whiskey. Ta, gęsta, słodka, kleista niszczyła z mocą huraganu. Wódka, myślałem w swej naiwności, czysta tak nie zaszkodzi. Myliłem się. Jak zwykle zewnętrzna klawiatura. Kiedyś miałem w jednym laptopie dodatkowy zewnętrzny monitor, dodatkową zewnętrzną klawiaturę, dodatkową zewnętrzną stacje dysków, dodatkową zewnętrzną pamięć przenośną. Nie wiem co było samym laptopem. Ta wiedza jest mi zbędna.
Potrzebuje raczej komputera i nie wiem co zrobię jak padnie ostatecznie i nieodwołalnie. Podjąłem pewne kroki. Będą skuteczne. Więc nie mam o co się martwić. Jeszcze inne fakty, jakże przyjemne i długo wyczekiwane przemawiają za tym, że o zmartwieniach mogę zapomnieć. Ale nie chce. Umartwianie się podobnie jak wydawanie pieniędzy na rzeczy zbędne, albo przynajmniej z pozoru zbędne, oraz napoje, a też dozgonne przyjaźnie, rozterki sercowe, lawirowanie na granicach, tych egzystencjalnych i geograficznych, pewna gorycz i te inne rzeczy, wszystko to mnie konstytuuje. I niech tak zostanie. To ja.
Piorę dywany i czyszczę elewacje budynków. Nie zabytkowych. Dywany raz takie raz czyste. Najbrudniejszy w mojej karierze był u księdza proboszcza. Młody księżulo z parafii kościoła farnego w Radomiu. Dopiero rozpoczął urzędowania. Odnawiał sobie właśnie apartament przy Reja. Wykładzinę zażyczył se prać, chociaż nadawała się na śmietnik. Do wymiany. Chyba z oszczędności, chociaż kase przecież miał. Najczyściej jest w przedszkolach. Prać nie ma konieczności, ale jednak: pieniądze na to są, się pierze, żeby było lepiej. A nie jest źle.
W Centrum Przetwarzania Danych Ministerstwa Finansów w Radomiu marmury. Się poleruje.Właściciel kratek, u którego nieludzkim wysiłkiem za pomocą długiej na siedem metrów myjki zrobiłem okna przelatywał nad moją głową prywatnym czerwonym helikopterem. Chcąc nie chcąc w łikend Air Show nie będąc na lotnisku zadzierałem głowę przez co dorobiłem się różnych bólów.
Się odrabia wyrok w Komendzie Miejskiej Policji, raz w tygodniu, w piątki, gdzie gładko dogaduje z lokalnymi psami. W międzyczasie, a raczej we dnie kiedy się nie pracuje społecznie, się pracuje zarobkowo i czyści. Mogę z dumą za Harleyem Keitelem powiedzieć: I`Am the cleaner. Tyle, że ja nie „czyszczę” z ludzi. Ja ludzi jakoś dziwnie na powrót zacząłem darzyć uczuciem i rozumieć. A jak nie – tolerować. A szczególnie upodobałem sobie jedną osóbkę. I to szczególnie, jest bardzo szczególne. Bo organizuje mi wszystko inne. Porządkuje. Cieszy i daje wiarę. Ale to całkiem inna, istna historia.
Więc, co o tym myślisz?