Wobec całkowitego braku zainteresowania przywołanym jakiś czas temu tematem chodzenia, wydawałoby się oczywiste pójść za ciosem i na przykład kontynuować temat, lekko jedynie go modyfikując. Żeby na przykład pisząc o chodzeniu, pisać o bieganiu. Wiadomo: bieganie jest formą chodzenia. Bieg to szybki chód, to chód szybszy niż szybki chód, tak szybki, chód tak szybki, że już nie chód, ale bieg, bieg właśnie.
Wydawałoby się, że ze względu na na całkowity brak zainteresowania tematem chodzenia, temat chodzenia w ujęciu biegowym także spotka się z niewielkim „wzięciem”. Po co więc kombinować…?
Zresztą w pisaniu o bieganiu, czy chociaż chodzeniu jest jakaś perwersja…
O piciu też być nie powinno. Donośne i gromiące są dobywające się stąd i stamtąd głosy, mówiące o tym, że moje pisanie o piciu moim jest nudne; że jest uwłaczające: i mi samemu, i piciu, a najbardziej pisaniu jako pisaniu. Że temat chlania mego pojawia się za często. Że pojawia się w każdym tekście, w każdym zdaniu, w każdym wyrazie. Picie, chlanie, żłopanie. Jak nie picie, to kac; że opisuje swoje kolejne upadki a o wzlotach jakoś cicho. Że rozczulam się nad swoją nędzną z powodu przewlekłego alkoholizmu sytuacją, a nie robie nic. Pisaniem swoim życia swojego nie wyprostujesz, słysze przecie, chociaż nikt mówić nie musi.
Wije się wtedy jak nomen omen piskorz i tłumacze, że tak wybrałem: że pisanie o piciu wdzięczne jest i łatwo mi przychodzi, więc korzystam; że rozpisywanie się o perypetiach alkoholowych formą terapii dla mnie jest, a – w różnych mniej lub bardziej dramatycznych pasmach mojego uzależnienia – pisanie o piciu lepsze jest, wydaje się, od picia samego; lepiej pisać o piciu, niż pić! W mojej sytuacji, lepiej robić wszystko, lepiej robić cokolwiek, nawet kiepsko i bez polotu, niż chlać. Te inne formy aktywności może nie rokują, może nie są perspektywiczne, może nie dają nadziei na szybką jakościową poprawę, ale picie, powrót do picia, nawroty choroby, chlanie pokątne, czy zapijanie się bez skrępowania ciągami – to prowadzi na większe jeszcze manowce…
W tym pisaniu o piciu jest jakaś perwersja.
Także o piciu nie. Już nie.
Nie powinienem pisać także o swoich byłych dziewczynach. O dziewczynach w ogóle. Jest to skądinąd temat ciekawy. Rzecz, która jako jedna z niewielu w moim życiu udała mi się. Moje byłe dziewczyny to jest coś! Dziewczyny to klasa jest! Ale pisać nie powinienem; po pierwsze już nie raz pisałem, przy każdym następnym razie powieje nudą i powtarzalnością. Po drugie niektóre z nich – moje byłe dziewczyny – grożą mi za opisywanie naszych wspólnych losów sądem; inne tajemniczo milczą i nie wiem, czy sobie życzą, czy wręcz przeciwnie. Nie żeby mnie to specjalnie interesowało, ale jednak. W ogóle nie mam kontaktu z moimi byłymi dziewczynami, z dziewczynami w ogóle, tak jak mam coraz mniej kontaktu z moją pamięcią o moich byłych dziewczynach, o czymkolwiek.
Pisanie o byłych dziewczynach zalatuje jakąś brzydką perwersją…
Sytuacje komplikuje fakt, że kiedy byłem z niektórymi moimi byłymi dziewczynami, czasem biegałem, często piłem. Opisując te czasy, tą przeszłość, naraziłbym się na groźbę potrójnego gwałtu tematycznego. Perwersja do sześcianu. Sytuacje to jednak komplikuje tylko pozornie, wyjście jest proste: nie pisać ani o piciu, ani o bieganiu czy chodzeniu, ani o dziewczynach.
To, że pisanie wyzute z tych tematów wydaje mi się całkiem pozbawione – jeśli nie sensu, to co najmniej uroku, to jedynie przykre ograniczenie moich władz poznawczych czy deficyt talentu. Pisać można o wszystkim, tematy leżą na ziemi.
Czy w ogóle należy pisać? Pisać o tym, że nie wie się o czym? Że nie ma o czym pisać? Przecież jest jeszcze życie! Można zwrócić się, iść albo pobiec do jakiegoś realnego człowieka, na przykład aktualnej dziewczyny, zaproponować coś fajnego, na przykład zaprosić ją do knajpy na piwo czy do restauracji na wino…
Więc, co o tym myślisz?